Był sobie fotel.
Typowy amerykański, czyli większy od
samochodu (wg. teorii męża "taki duży, żeby się do niego zmieściły
wielkie amerykańskie d***"), na dodatek można się było w nim bujać.
Kupiliśmy go tuż przed narodzinami Smyka.
Fantastycznie sprawdzał się do karmienia, lulania, usypiania.
Z
czasem stał się ulubionym meblem Hultajstwa. To na nim spożywał
większość posiłków, w nim oglądał bajki, a że fotel był ogromny, Smyk i
mama mogli sobie na nim siedzieć ramię w ramię, albo raczej pupa w pupę i
na przykład czytać razem książeczki.
Niestety w
miarę upływu czasu, fotel zaczął miejscowo zmieniać kolor - pokrywał
się kurzem oraz tym co Hultajstwo pochłaniało i wydalało (wszystkimi
możliwymi otworami).
Jakiś czas walczyłam z przybywającymi
plamami, ale w końcu poddałam się. Przyznać muszę, że katalizatorem były
także wyczyny kaskaderskie, które zaczął na fotelu wyczyniać Smyk.
Dzień, kiedy świętowaliśmy urodziny Hultajstwa był ostatnim dniem fotela.
W
związku z małym przemeblowaniem na imprezę, fotel opuścił przytulne
wnętrze naszego salonu. Zamieszanie sprawiło, że Smyk zrazu tego nie
zauważył.
Następnego dnia udaliśmy się na urodziny syna
znajomych. Wracamy do domu ok. 20.30. Hultajstwo w biegu zrzuca kurtkę i
pędzi do pokoju, zatacza piękny łuk na drodze z kuchni do tej części
pokoju, gdzie stał zawsze fotel i już pochyla się, żeby efektownie
zakończyć bieg rzutem na fotel z okrzykiem "Bajka!", kiedy nagle staje jak wryty, bezradnie rozkłada rączki i rozglądając się wokół mówi
Nie ma fotel!
Jeszcze
przez kilka kolejnych dni szukał tego fotela, aż znalazł go na tarasie.
Radośnie się na nim usadowił i nie chciał wracać do domu. Dopiero po
pierwszym deszczu, kiedy fotel zamókł - Smyk odpuścił.
Ale
mamy dla dziecka niespodziankę! Mamy drugi, taki sam fotel, który stoi w
pokoju-graciarni. Mamy zamiar przytaszczyć go do dziennego pokoju po
Bożym Narodzeniu, a raczej po usunięciu choinki, która zajmie mniej
więcej tyle miejsca co ten mebel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz