czwartek, 29 marca 2018

Blackout (2006-12-05)

Wczoraj nad Oregonem przeszła straszna wichura. Pomimo, że od Oceanu oddzielają nas górki, wiatr, przedzierając się przez nie niewiele stracił na sile. Wieczorem, akurat jak kąpałam Bobasa, zwaliło się drzewo kilka domów od nas - oczywiście prosto na linię wysokiego napięcia i zapadły egipskie ciemności. Biedne dziecko strasznie się przestraszyło, płakało i usiłowało samo wyleźć z wanny. Nie pomogły świeczki ani latarka (którą zazwyczaj uwielbia się bawić). Nie byliśmy sami w niedoli: trzy ulice pogrążyły się w ciemnościach. W oknach pojawiły się świeczki, zaaferowani sąsiedzi biegali tam i z powrotem sprawdzając jakie wielkie są spustoszenia i u kogo jeszcze jest ciemno. Tylko nasi najbliżsi sąsiedzi mają generator na ropę, więc mogli się cieszyć światłem żarówki i ciepłem ogrzewania. Nawet zaproponowali, że nas przygarną.
Trochę posiedzieliśmy przy świetle i cieple kominka, ale nie za długo bo wiatr płatał nam figle i wdmuchiwał dym do środka, więc umyliśmy się w jeszcze ciepłej wodzie (zanim ostygła w bojlerze) i wskoczyliśmy w polarowe piżamki i pod puchową kołderkę.
Około jedenastej nastała jasność.
Miło było zasypiać przy akompaniamencie szumu grzejnika, mruczenia lodówki i bulgotania filtra w akwarium.
Rano okazało się, że nie tylko to jedno drzewo połamał wiatr. Wszystkie ulice zasłane były mniejszymi lub większymi gałęziami, gałązkami lub całymi konarami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...