piątek, 30 marca 2018

High Desert Museum (2009-09-29)

Drugiego dnia naszej wycieczki, z samego rana wybraliśmy się do High Desert Museum w Bend.
Ponieważ nasz Bąbel zadbał o wczesną pobudkę, byliśmy na miejscu 5 minut po otwarciu.


Usiłowałam znaleźć tłumaczenie terminu high desert, ale nie udało mi się. Wydaje mi się jednak, że jest to rodzaj półpustyni.
Tak wygląda połowa Oregonu na wschód od Gór Kaskadowych.

Muzeum dzili się na kilka części.
W środku budynku obejrzeliśmy eksponaty przedstawiające życie Indian, którzy zamieszkiwali te tereny zanim zostali wymordowani przez białych. 
Sporo gablot i eksponatów z czasów przybycia na te tereny białych osadników. Przy wejściu na przykład stoi sobie taki oto dyliżans:

Jest też kilka pierwszych samochodów, między innymi Ford  z korbą z przodu.

Ale to nie koniec atrakcji. W innym skrzydle muzeum przedstawiono wygląd oregońskiej półpustyni łącznie z przykładami fauny w pięknie urządzonych terrariach. Jest tam nawet akwarium z lokalnymi rybami! Niewielkie terraria z mniejszymi zwierzętami sprytnie wkomponowano w budynki sprzed 120 lat i kiedy zajrzałam w okienko szopki, stanęłam oko w oko z wężem...
 

 


Słowo muzeum nie oddaje w pełni tego czym jest High Desert Museum. Jest to połączenie muzeum, skansenu, parku i mini ogrodu zoologicznego.

Po wyjściu z budynku - pięknie i z wielką dbałością urządzona część zewnętrzna. 
Potok poprowadzony tak, że co jakiś czas przechodzimy nad nim mostkiem, rośliny posadzone tak, że mamy przekrój tego, co można tutaj znaleść w naturze. Gdzieniegdzie ustawione rzeźby zwierząt z opisami, takie jak na pierwszym zdjęciu.
Woda potoku zasila basen - część terrarium wydry, która niestety spała sobie w swojej norce i nie miała ochoty wystawić z niej nosa - może było jeszcze zbyt wcześnie? 
No to poszliśmy dalej aż zawędrowaliśmy do indiańskiego tipi:
 
 
Potem doszliśmy do rancza osadników sprzed 120 lat. Jest tam i niewielka chata, i piwniczka, i budynki gospodarskie łącznie z kurami na ogrodzonym wybiegu.
 
 
Jest koral dla koni zrobiony z witek wierzbowych oraz... wychodek z okienkiem w kształ księżyca (bardzo zainteresował Smyka) oraz stary tartak.
Więcej o tartaku będzie następnym razem.
 
 
Idąc dalej dróżką dochodzimy do budynku z lokalnymi ptakami drapieżnymi: sowami, jastrzębiami i orłami. Mają one tutaj swoje terraria (sowy w środku budynku, pozostałe na zewnątrz). Myślałam, że nie odciągniemy Hultajstwa od sów, tak mu się podobały.


Na samym końcu trasy jest mini plac zabaw dla dzieci urządzony w duchu muzeum. 
Są dość grube rury pod stertą piachu, przez które dzieci mogą przeczołgać się na drugą stronę, ale ja skierowałam Smyka w stronę pajęczyny:
 

 W piaskownicy można pobawić się w paleontologa i za pomocą leżących obok łopatek i szczotek odkopać szczątki zwierząt (są one wmurowane, więc nie można zabrać swojego znaleziska ze sobą).
 

 
Tego dnina w muzeum czekała na nas jeszcze jedna atrakcja: pokaz mustangów. 
Koni, nie samochodów.
 
 
Smykowi bardzo się one podobały, odważył się nawet jednego pogłaskać bez strat w paluszkach.

Jeżeli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z muzeum, to tutaj znajdzie pierwszą część z podkładem muzycznym. Będzie i część druga, ale dopiero jutro.

Wizyta w High Desert Museum tak wyczerpała Hultajstwo, że zaraz po wyjeździe z parkingu zasnął słodkim snem a my pomknęliśmy dalej, o czym
c. d. n.

 

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...