Drugiego dnia naszej wycieczki, z samego rana wybraliśmy się do High Desert Museum w Bend.
Ponieważ nasz Bąbel zadbał o wczesną pobudkę, byliśmy na miejscu 5 minut po otwarciu.
Usiłowałam znaleźć tłumaczenie terminu high desert, ale nie udało mi się. Wydaje mi się jednak, że jest to rodzaj półpustyni.
Tak wygląda połowa Oregonu na wschód od Gór Kaskadowych.
Muzeum dzili się na kilka części.
W
środku budynku obejrzeliśmy eksponaty przedstawiające życie Indian,
którzy zamieszkiwali te tereny zanim zostali wymordowani przez białych.
Sporo
gablot i eksponatów z czasów przybycia na te tereny białych osadników.
Przy wejściu na przykład stoi sobie taki oto dyliżans:
Jest też kilka pierwszych samochodów, między innymi Ford z korbą z przodu.
Ale
to nie koniec atrakcji. W innym skrzydle muzeum przedstawiono wygląd
oregońskiej półpustyni łącznie z przykładami fauny w pięknie urządzonych
terrariach. Jest tam nawet akwarium z lokalnymi rybami! Niewielkie
terraria z mniejszymi zwierzętami sprytnie wkomponowano w budynki sprzed
120 lat i kiedy zajrzałam w okienko szopki, stanęłam oko w oko z
wężem...
Słowo muzeum nie oddaje w pełni tego czym jest High Desert Museum. Jest to połączenie muzeum, skansenu, parku i mini ogrodu zoologicznego.
Po wyjściu z budynku - pięknie i z wielką dbałością urządzona część zewnętrzna.
Potok
poprowadzony tak, że co jakiś czas przechodzimy nad nim mostkiem,
rośliny posadzone tak, że mamy przekrój tego, co można tutaj znaleść w
naturze. Gdzieniegdzie ustawione rzeźby zwierząt z opisami, takie jak na
pierwszym zdjęciu.
Woda potoku zasila basen - część terrarium
wydry, która niestety spała sobie w swojej norce i nie miała ochoty
wystawić z niej nosa - może było jeszcze zbyt wcześnie?
No to poszliśmy dalej aż zawędrowaliśmy do indiańskiego tipi:
Potem doszliśmy do rancza osadników sprzed 120 lat. Jest tam i
niewielka chata, i piwniczka, i budynki gospodarskie łącznie z kurami na
ogrodzonym wybiegu.
Jest koral dla koni zrobiony z witek wierzbowych oraz... wychodek z
okienkiem w kształ księżyca (bardzo zainteresował Smyka) oraz stary
tartak.
Więcej o tartaku będzie następnym razem.
Idąc dalej dróżką dochodzimy do budynku z lokalnymi ptakami
drapieżnymi: sowami, jastrzębiami i orłami. Mają one tutaj swoje
terraria (sowy w środku budynku, pozostałe na zewnątrz). Myślałam, że
nie odciągniemy Hultajstwa od sów, tak mu się podobały.
Na samym końcu trasy jest mini plac zabaw dla dzieci urządzony w duchu muzeum.
Są
dość grube rury pod stertą piachu, przez które dzieci mogą przeczołgać
się na drugą stronę, ale ja skierowałam Smyka w stronę pajęczyny:
Tego dnina w muzeum czekała na nas jeszcze jedna atrakcja: pokaz mustangów.
Koni, nie samochodów.
Smykowi bardzo się one podobały, odważył się nawet jednego pogłaskać bez strat w paluszkach.
Jeżeli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć z muzeum, to tutaj znajdzie pierwszą część z podkładem muzycznym. Będzie i część druga, ale dopiero jutro.
Wizyta
w High Desert Museum tak wyczerpała Hultajstwo, że zaraz po wyjeździe z
parkingu zasnął słodkim snem a my pomknęliśmy dalej, o czym
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz