Najpierw zatrzymaliśmy się przy Sea Lions Cave, żeby zobaczyć foczki, i kupić pamiątki (tzn. Al kupował dla swoich bratanków). Ja bardzo chciałam zjechać do jaskini, ale Tomek stwierdził, że (podobno) strasznie tam śmierdzi, więc ostatecznie pooglądaliśmy foki z góry. Może przy kolejnych odwiedzinach uda mi się zarazić entuzjazmem odwiedzającego, któremu nie straszny będzie smród i zjedzie ze mną do czeluści pooglądać foki z bliska.
Przy fokach zrobiliśmy zdjęcie Heceta Head Lighthouse (latarni morskiej) - klasyczny widok na to miejsce, można je spotkać we wszystkich przewodnikach:
U podnóża latarni leży mała zatoczka położona pomiędzy
dwiema skałami, do której wpływa rzeczka (woda lodowata, ale i tak
cieplejsza niż w oceanie) - moja ulubiona plaża nad Pacyfikiem. Miejsce
nazywa się Devil's Elbow (Łokieć Diabła) - nie wiem dlaczego, bo dla mnie to jest to raj na ziemi.
Na
tej plaży nigdy się nie nudzimy, i tym razem nie było inaczej.
Budowaliśmy zamki z piasku, tzn. ja i Al budowaliśmy, Bobas burzył,
Tomek nadzorował. Potem udaliśmy się na wycieczkę przyrodniczą i
podziwialiśmy ukwiały, małże i szukaliśmy rozgwiazd, ale jakoś tym razem
ich nie było. Pozbieraliśmy kilka muszelek, potaplaliśmy się w wodzie
(rączkami), pooglądaliśmy wodę ściekającą po skałach i porastający je
mech i zwiedziliśmy małe jaskinie.
A potem poszliśmy
pod samą latarnię, gdzie wiatr chcial nam pourywać głowy, ale dzielnie
to znieśliśmy, bo widok na ocean i wybrzeże spod latarni jest
NIESAMOWITY.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz