Nieszczególną
sympatią darzę te boże stworzonka, ale nie szkodzą mi, o ile nie
znajdują się w moim bezpośrednim otoczeniu. Na ogół dostępu do domu
bronią różnym pająkom i muchom siatki w oknach, a drzwi na taras nigdy
nie zostawiamy otwartych i to wystarcza.
Na ogół.
W tym roku przeżyliśmy ATAK MRÓWEK.
Najechały
nas hordy nieprzeliczone tych drobinek, od których aż czerniło się...
wszędzie, niekoniecznie tam, gdzie jest jedzenie. W zasadzie to w kuchni
było ich najmniej. Wydaliśmy zdecydowaną wojnę, z obsypywaniem całego
domu (na zewnątrz) specjalnym proszkiem i psikaniem zabójczym sprejem,
gdzie tylko pojawiła się ta zaraza. Przy okazji było wesoło,
bo środki owadobójcze. jak wiadomo zbyt zdrowe nie są, i nie są
zalecane do inhalacji, zwłaszcza dla dzeci, a zdziwiłby się ktoś, kto
spróbowałby odciągnąć Hultajstwo, ile
siły drzemie w dwulatku!. Strasznie się awanturował, żeby sobie też
popsikać, przy czym nie dał się nabić w butelkę i wzgardził psikaczem na
wodę. Na szczęście jego paluszki są jeszcze za słabe, żeby samemu
uruchomić tę fascynującą zabawkę ze środkiem na mrówki.
W
domu wojnę wygraliśmy. Co prawda co jakiś czas jescze można przyuważyć
jakąś mrówczaną partyzantkę, ale naiwne żyjątka kończą marnie, bo nawet
Smyk wie, że mrówki się rozgniata. Nie ma litości dla tej plagi!
Ale moja radość z wygranej batalii trwała krótko.
Od kilku dni zmagam się z tym samym problemem w pracy.
Podobno w kilkudziesięcioletniej historii okupowania tego budynku przez firmę nigdy nie było tu mrówek.
Do zeszłego tygodnia.
A ostatnio postanowiły założyć sobie mrowisko pod moją drukarką.
Wiadomo - ciepło, sucho, przytulnie, nikt nie zagląda - raj na ziemi!
Od
przedwczoraj spędzam czas w pracy głównie z lizolem i windexem w dłoni
(łudzę się, że nieco mniej szkodliwe niż środek na mrówki), ale dzisiaj
przed wyjściem spryskam wszystko zabójczą chemią.
Mam nadzieję, że do jutra wywietrzeje, bo mój pokój nie ma okna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz