W niedzielę wybraliśmy się na farmę Thistledown.
Gospodarstwo to położone jest na opłotkach naszego miasta a tuż
przed Halloween stanowi szczególną atrakcję dla dzieciaków, ponieważ
można sobie pojechać wozem zaprzężonym w perszerony na pole pełne dyń i
wybrać sobie którą się chce.
Tę część programu odpuściliśmy sobie, ponieważ było dość mokro i zimno i
jakoś nie mieliśmy szczególnej ochoty taplać się w błocie. Oczywiście
wyrażam tutaj zdanie swoje i męża. Przypuszczam, że Hultajsto byłoby
innego zdania, ale przezornie nie pytaliśmy go.
Najpierw załatwiliśmy zakupy. Dynię wybraliśmy spośród wielu
wystawionych wzdłuż płotu przy parkingu - decyzję, która to ta właściwa
podjęli mężczyźni czyli Smyk z tatą.
Plan jest taki, że dynia ma zostać pozbawiona wnętrzności i wycięta w halołinowego duszka, pytanie tylko czy uda się to zrobić przed tegorocznym Halloween, czy dopiero na przyszły rok ...
Smyk nie emocjonuje się wycinaniem dyni, ale cały czas mówi o tym,
że chce jeść nasionka dyni, a one są ciągle w środku, niedostępne dla
niego.
Przy okazji kupiliśmy na farmie kilka malutkich dyń ozdobnych oraz
kilka kilogramów pysznych organicznych jabłuszek, z których połowa już
została zjedzona. Po takich sklepowych jabłkach człowiek zapomina, że te
nie sypane chemią mogą być takie słodkie, soczyste i chrupiące.
Zakupy załadowaliśmy do bagażnika i poszliśmy zaliczać atrakcje.
Na pierwszy rzut poszedł labirynt z kostek siana i słomy.
Tak się spodobał Hultajstwu, że spędziliśmy w nim przynajmniej
godzinę goniąc się wokół kostek siana. Ja usiłowałam dziecku zrobić
zdjęcie, a On uciekał z postanowieniem, że nie da się złapać w obiektyw
aparatu. Zabawę mieliśmy pyszną, tylko potem ciężko było doczyścić
kurtkę z polaru z tego siana.
W mnie odezwały się wspomnienia z dzeiciństwa, bo pachniało tam jak w stodole mioch dziadków.
W końcu udało nam się wywabić Smyka z siana i poszliśmy oglądać
zwierzątka, które z anielską cierpliwością znosiły głaskanie małymi
rączkami, targanie za uszy i łapanie za rogi.
Jedynie kogut biegający po podwórzu odmawiał współpracy i nie pozwalał się złapać i pozbawić pięknych piór w ogonie.
Hultajstwo nie omieszkał spróbować go złapać. Biegał i gonił - pożytek taki, że się trochę rozgrzał. Koguta nie złapał.
Na koniec zmierzyliśmy się z labiryntem na polu kukurydzy. Ruszyliśmy
błotnisą ścieżką przekonani, że labirynt jest krótki i niezbyt
skomplikowyny tak, jak ten w sianie. Nieprawda. Ktoś, kto go wytyczał
postarał się bardzo i dość szybko udało nam się zgubić.
Chodziliśmy więc i szukaliśmy wyjścia ciesząc się, że do nocy
jeszcze dość daleko. W końcu przyjęliśmy taktykę "na słuch" i
wybieraliśmy kierunek w zależności od dobiegajłcych nas okrzyków radości
lub rozczarowania innych zgubionych w labiryncie.
Zapewne wycieczka nie byłaby aż tak udana, gdyby Smyk nie zaliczył
potknięcia zakończonego upadkiem w błotko tak, że z wyjątkiem buzi cały
był upaprany niczym prosiaczek. Na szczęcie pralkę mamy sprawną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz