piątek, 30 marca 2018

Thistledown Farm (2009-10-27)

W niedzielę wybraliśmy się na farmę Thistledown. 
Gospodarstwo to położone jest na opłotkach naszego miasta a tuż przed Halloween stanowi szczególną atrakcję dla dzieciaków, ponieważ można sobie pojechać wozem zaprzężonym w perszerony na pole pełne dyń i wybrać sobie którą się chce.
 
 
Tę część programu odpuściliśmy sobie, ponieważ było dość mokro i zimno i jakoś nie mieliśmy szczególnej ochoty taplać się w błocie. Oczywiście wyrażam tutaj zdanie swoje i męża. Przypuszczam, że Hultajsto byłoby innego zdania, ale przezornie nie pytaliśmy go.
 
 
Najpierw załatwiliśmy zakupy. Dynię wybraliśmy spośród wielu wystawionych wzdłuż płotu przy parkingu - decyzję, która to ta właściwa podjęli mężczyźni czyli Smyk z tatą. 

Plan jest taki, że dynia ma zostać pozbawiona wnętrzności i wycięta w halołinowego duszka, pytanie tylko czy uda się to zrobić przed tegorocznym Halloween, czy dopiero na przyszły rok ...

Smyk nie emocjonuje się wycinaniem dyni, ale cały czas mówi o tym, że chce jeść nasionka dyni, a one są ciągle w środku, niedostępne dla niego.

Przy okazji kupiliśmy na farmie kilka malutkich dyń ozdobnych oraz kilka kilogramów pysznych organicznych jabłuszek, z których połowa już została zjedzona. Po takich sklepowych jabłkach człowiek zapomina, że te nie sypane chemią mogą być takie słodkie, soczyste i chrupiące.

Zakupy załadowaliśmy do bagażnika i poszliśmy zaliczać atrakcje.
Na pierwszy rzut poszedł labirynt z kostek siana i słomy. 
 
 
Tak się spodobał Hultajstwu, że spędziliśmy w nim przynajmniej godzinę goniąc się wokół kostek siana. Ja usiłowałam dziecku zrobić zdjęcie, a On uciekał z postanowieniem, że nie da się złapać w obiektyw aparatu. Zabawę mieliśmy pyszną, tylko potem ciężko było doczyścić kurtkę z polaru z tego siana.

W mnie odezwały się wspomnienia z dzeiciństwa, bo pachniało tam jak w stodole mioch dziadków.

W końcu udało nam się wywabić Smyka z siana i poszliśmy oglądać zwierzątka, które z anielską cierpliwością znosiły głaskanie małymi rączkami, targanie za uszy i łapanie za rogi.
 
 
Jedynie kogut biegający po podwórzu odmawiał współpracy i nie pozwalał się złapać i pozbawić pięknych piór w ogonie.

Hultajstwo nie omieszkał spróbować go złapać. Biegał i gonił - pożytek taki, że się trochę rozgrzał. Koguta nie złapał.
 
 
Na koniec zmierzyliśmy się z labiryntem na polu kukurydzy. Ruszyliśmy błotnisą ścieżką przekonani, że labirynt jest krótki i niezbyt skomplikowyny tak, jak ten w sianie. Nieprawda. Ktoś, kto go wytyczał postarał się bardzo i dość szybko udało nam się zgubić. 
 
 
Chodziliśmy więc i szukaliśmy wyjścia ciesząc się, że do nocy jeszcze dość daleko. W końcu przyjęliśmy taktykę "na słuch" i wybieraliśmy kierunek w zależności od dobiegajłcych nas okrzyków radości lub rozczarowania innych zgubionych w labiryncie.
Zapewne wycieczka nie byłaby aż tak udana, gdyby Smyk nie zaliczył potknięcia zakończonego upadkiem w błotko tak, że z wyjątkiem buzi cały był upaprany niczym prosiaczek. Na szczęcie pralkę mamy sprawną.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...