Z Port Orford pojechaliśmy na Cape Blanco, głównie po to, żeby obejrzeć sobie tamtejszą latarnię morską.
Na
szczęście nie musieliśmy długo jechać - na szczęście dlatego, że Smyk
był już bardzo zmęczony, i baliśmy się, że nam zaśnie w czasie tej
krótkiej jazdy.
Tutejsze latarnie morskie nie są zbyt wysokie, ale za to przeważnie pięknie wkomponowane w skaliste wybrzeże.
W
związku z Memorial Weekend, latarnia była otwarta i można było j
zwiedzić za niewielką opłatą (w porównaniu z poprzednimi opłatami za
wstęp, 2 dolary od osoby + Smyk za darmo to naprawdę niewiele).
Chwilę
musieliśmy zaczekać, ponieważ na górze może przebywać jednocześnie
tylko 5 osób plus przewodnik. Smyka przy siłach trzymał jedynie widok
schodów, po których mieliśmy wejść na górę. Był już tak śpiący i
zmęczony, że kiedy w końcu weszliśmy na górę, to opierał się o szyby i o
nas i niemal zasypiał na stojąco.
Przyznam się, że pierwszy raz widziałam "serce" latarni morskiej z tak
bliska, w zasadzie nie trzeba było wyciągać ręki, wręcz trzeba było
uważać przechodząc, żeby się nie otrzeć o ten misterny układ szkieł i
szkiełek.
Na przylądku Blanco, 2 mile od latarni znajduje się dom wiktoriański,
który też można było zwiedzać tego dnia, ale ze względu na Smyka
odpuściliśmy sobie. Zrobiłam jedynie zdjęcie, a w chwilę potem, zanim
jeszcze dojechaliśmy do autostrady 101, dziecko spało smacznym snem.
Dobrze, bo mieliśmy sporo do przejechania.
Zanim dotarliśmy do domu, zatrzymaliśmy się jeszcze na obiadek w
chińskiej restauracji a potem w jeczcze jednym parku, żeby Hultajstwo
sobie trochę pobiegało i pozbyło się odzyskanych w czasie drzemki sił.
Park nie był zbyt piękny, więc nie ma co pokazywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz