Na kilka mil przed wjechaliśmy w jakąś dziwną mgłę, która okazała się dymem - gdzieś niedaleko płonęły lasy, to dość typowe dla Oregonu latem.
Na miejscu okazało się, że całe jezioro jest przykryte puchatą kołderką o zapachu palonego drewna, jak przy ognisku. Zapowiadało się, że z podziwiania krajobrazów nic nie będzie, ale postanowiliśmy zostać, bo Bobas chyba nie zniósłby już dłuższej jazdy samochodem.
Kiedy Tomek pompował ponton ja zabrałam Smyka na krótki spacerek celem zmęczenia małych nóżek. Bobas znalazł sobie spory głaz, na który zaczął się wspinać - idealne miejsce do nabicia sobie guza, więc postanowiłam go stamtąd odciągnąć. Kilka metrów dalej rzucaliśmy sobie szyszkami do celu (pnia drzewa). Bobas tak się rozochocił (w końcu pozwolili mu do czegoś rzucać i jeszcze za to chwalili!), tak się rozbrykał, TAK się zamachnął, że poślizgnął się, stracił równowagę i upadł, uderzając głową o wystający korzeń, maleńki co prawda, ale wystarczający, żeby rozciąć sobie łuk brwiowy.
Na wodzie było wspaniale. Tomek usiłował wędkować, w czym aktywnie pomagał mu Bobas, więc rybołóstwo skończyło się zerwaniem haczyka i ciężarków a rybę na obiad kupiłam w sklepie. Poza tym Bobas usiłował wypaść z pontonu tak jak nad Waldo Lake - i znowu nie udało mu się.
W przerwie zjedliśmy zupę pomidorową odgrzaną na kuchence turystycznej i znowu na wodę. Bobas straszliwie walczył z sennością, ale Morfeusz okazał się silniejszy i wziął go w swoje objęcia - Bobas zasnął na siedząco... Ułożyliśmy go na dnie pontonu na kapoku z poduchą pod głową i tak sobie smacznie przespał ponad dwie godziny a my oddaliśmy podziwialiśmy widoki, bo w ciągu dnai wiatr zmienił kierunek i przewiał dymy w inne strony.
Przed samym odjazdem Smyk pobiegł obejrzeć sobie pieska, który skakał do wody za rzucanymi przez swoją panią kamykami. Biegł i potknął się - kolejne zadrapanie kolana do kolekcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz