Pogoda sprzyja, więc chodzimy z Hultajstwem na plac zabaw. Ponieważ
dzieci w szkole mają właśnie ferie wiosenne, dodatkową atrakcję stanowi
wspólna zabawa ze znajomymi.
Wczoraj Smyk z Michałem tak się razem rozbrykali, że bryknęli sobie cichcem z placu zabaw na trawkę boiska pobliskiej szkoły.
Byli, biegali pod czujnym spojrzeniem mam i nagle ich wcięło.
Koleżanka wpadła w panikę (wyraźnie słyszalną w jej głosie).
Czułam, że Smyka raczej nikt nie porwał, tylko albo gdzieś się chowa, albo gdzieś polazł.
Dzień wcześniej, na innym placu zabaw odkrył kępę krzaków i
intensywnie smakował nowe doświadczenie chowania się w nich - przecież
we własnym ogródku takich gęstych nie ma.
Ale wtedy widziałam, jak znika między gałązkami, stanęłam sobie na górce powyżej i miałam Bąbla na oku cały czas.
Najpierw sprawdziłam wszystkie możliwe kryjówki, potem zaczęłyśmy
zataczać coraz większe kręgi wokół placu zabaw aż chłopcy pojawili się w
zasięgu wzroku.
Nawet nie odeszli daleko.
Nie zabłąkali się też w pobliże ulicy.
Niepodal placu zabaw, po drugiej stronie części parkowej, przebiega
rów, jakby melioracyjny, czy też pozostałość po jakiejś rzeczce, w
każdym razie zagłębienie terenu z równo przystrzyżoną trawką głębokie na
tyle, żeby mógł się w nim schować czetrolatek.
A co chłopcy robili w tym rowie?
Zbierali kwiatki dla swoich mam.
Nawet nie zauważyli, że tych mam nie ma nigdzie w pobliżu.
Miejsce znali, bo często chodzimy tam zbierać stokrotki właśnie.
Dzisiaj też idziemy na ten sam plac zabaw. Mam nadzieję, że obejdzie się bez podobnych incydentów.
PS
Oczywiście miała miejsce pogadanka na temat zdarzenia.
Kilkakrotna, bo Smyk jakoś nie dopatrzył się niczego szczególnego w
tym zdarzeniu i pierwsze dwa razy niezbyt uważnie słuchał słów mamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz