W niedzielę zabraliśmy Smyka nad rzekę. Naszą, tzn. Willamette River,
kilka mil od nas do parku. Bo w Eugene, wzdłuż rzeki, po obu stronach
ciągnie się park. A tam są i place zabaw dla dzieci, i boiska, i las, a
częściowo odtworzona jest naturalna roślinność tych terenów sprzed
najazdu hordy białych.
Zaparkowaliśmy w bocznej uliczce i najpierw
wybraliśmy się na jeżyny. Jest ich tutaj ZATRZĘSIENIE, straszna plaga.
Uważane są za chwasty i rzeczywiście plenią się bez opamiętania i trudno
się ich pozbyć. Ale za to latem można sobie dogodzić! Nasze ulubione
miejsce jest przy alejce nad rzeką, daleko od wszelkich dróg i spalin.
Nie wiem dlaczego prawie nikt ich nie zrywa, więc nie trzeba lecieć
bladym świtem, żeby sobie pożerować.
Ponieważ brzeg rzeki w tym
miejscu jest dość stromy, Bobas siedział sobie w swojej spacerówce a
mama i tata na zmianę biegali ze świerzymi dostawami czarnych słodkości.
Niczym ptaszęta karmiące swoje młode. A apetyt Bobasa był
niezaspokojony niczym apetyt pisklaka na robaczki.
Jak już sobie
podjedliśmy to udaliśmy się w kolejne miłe miejsce: na wielkie głazy nad
samiutką wodą, po zachodniej stronie rzeki. Jest cień, dający miłe
schronienie od skwaru, ale kamienie są nadal nagrzane od porannego
słonka, więc nie ciągnie po nerkach i nie łapie się kataru. Kiedy
jeszcze byłam w ciąży przychodziliśmy w to miejsce i chłodziłam sobie
tutaj moje biedne opuchnięte stopy. Teraz przyprowadziliśmy Bobasa.
Zabawnie łapał równowagę chodząc po kamieniach na bosaka, oglądał z
przejęciem narybek w małych zatoczkach, wołał kwa kwa kwa do przepływających kaczek a nawet odwarzył się zanurzyć stopy w wodzie!
W
drodze powrotnej wypatrzyłam dziką śliwkę - coś w stylu renglody
skrzyżowanej z mirabelką. Dołem owoce były wyzbierane, ale jak się
potrząsnęło konarem to leciał śliwkowy deszcz. Owoce były tak dorzałe,
że pękały od uderzenia o ziemię, ale i tak raczyliśmy się ich słodyczą.
Bobas nie bardzo radził sobie z oddzielaniem pestki od miąższu, więc
musiałam to robć za niego no i cała się lepiłam od soku. Przy jeżynach
urządziliśmy sobie powtórkę z obżarstwa i na koniec jeszcze przed samym
powrotem do domu poszaleliśmy na placu zabaw.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)
Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...
-
Zrobiłam sobie czapkę. Już jakiś czas temu, ale do soboty nie miałam za bardzo okazji w niej chodzić. Prawdę powiedziawszy to w sobotę z...
-
W niedzielę wybraliśmy się na sanki - to już ostatni raz w tym sezonie. Wprawdzie śniegu jest jeszcze bardzo dużo, ale odwilż panoszy się ...
-
Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz