czwartek, 29 marca 2018

Podróż (2006-03-11)

27 lutego wyruszyliśmy z Bobasem w podróż do Polski. Na lotnisko w Eugene mamy blisko, ok. 15 km.  Odprawa trwała długo, bo pan należał do tych wolniejszych typów, więc dobrze, że Tomek był z nami i zajął się Bobasem. Potem jeszcze zostało nam bardzo dużo czasu na bieganie po całym lotnisku. Dziecko wyszalało się za wszystkie czasy! Krzysiowi bardzo też przypadły do gustu zielone żabki w oświetlonej gablocie. Samolot z Eugene do Portlandu był spóźniony 40 minut. Przed samym wejściem na pokład Bobas zaczął strasznie marudzić - oczy mu się już kleiły a czas jego drzemki już dawno minął. Zasnął przyssany do piersi zanim jeszcze wystartowaliśmy, i dobrze, bo nie był to zbyt miły lot. Potężnie wiało, więc rzucało nami na wszystkie strony i mało brakowało a zrobiłabym użytek z tej białej papierowej torebki zatkniętej za fotel przede mną. Krzyś obudził się tuż przed lądowaniem, kiedy to głatownie zaczęliśmy spadać i unosić się (pogoda), obudził się z wrzaskiem potęgując niemiła atmosferę.
Ale nie było czasu na dochodzenie do siebie bo za 20 minut mieliśmy kolejny lot.
Biegiem do bramki i prosto na pokład airbusa, chociaż żoładek ciągle jeszcze błagał o dłuższy pobyt na ziemi. Niestety okazało się, że wszystkie miejsca są koło nas zajęte i bobas będzie musiał podróżować na moich kolanach... Chyba mu się to nie spodobało, zaczął marudzić i wrzeszczeć, aż chłopak siedzący obok nas nie wytrzymał i przesiadł się. A wówczas Krzyś, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różczki, uspokoił się i był bardzo grzeczny do końca lotu. Bawił się słuchawkami, zaczepiał innych pasażerów, uszczypnął w pupę panią stewardessę, a na 15 minut przed lądowaniem zasnął smacznie na kolanach mamy.
W Chicago okazało się, że nasz plecaczek rozpruł się, dziura szybko powiększała się, więc udaliśmy się na poszukiwanie czegoś w zamian. Potem uzupełnienie kalorii w McDonadsie, zmiana pieluchy i poszukiwanie terminalu. Dziwnym trafem na liście odlotów nasz lot nie miał podanego numeru bramki i musiałam się dopiero o niego dopytać a potem gnać na złamanie karku na terminal, z którego odchodzą loty międzynarodowe. I znowu mamy wchodzić na pokład a dziecko płacze i wrzeszczy. Bobas był już bardzo zmęczony. Wszak był już wieczór, tyle przygód i nowych doświadczeń od rana, a spał tylko godzinkę i do tego w dwóch ratach!
Ponieważ dotarliśmy do bramki jako ostatni, przed nami w kolejce na pokład stali wszyscy pozostali pasażerowie, a Bobas ryczy i ryczy. Ktoś życzliwy poradził, żebym poszła bez kolejki. Chwilę się zastanawiałam, bo w koncu znam możliwości rodaków w zakresie życzliwości, ale postanowiłam zaryzykować. Jakiś pan zręcznie zablokował mi przejście, żebym broń boże nie weszła przed nim, ale Bobas w tym momencie pobił rekord świata w darciu się, więc pana natężenie wrzasku odzruciało o kilka centymetrów, co zręcznie wykorzystałam i już podawałam obsłudze karty pokładowe. W samolocie szybko przytknęłam Bobasa do źródła mleka i mały uspokoił się, a za chwilę zasnął. Niestey, pomimo materacyka i poduszek przyniesionych przez obsługę, Bobas spał tylko i wyłącznie na mamusi, a każda próba przełożenia go na wolne miejsce obok kończyła się wybudzeniem i rykiem. I tak nam minęło kolejne 5 godzin. Potem Bobasiątko znowu rozkosznie sobie rozrabiało, posmakowało pierwszy raz w życiu Prince Polo, zaczepiało innych podróżnych i dokonywało rozlicznych odkryć na pokładzie LOTu. W Balicach wylądowaliśmy przed czasem. Odprawa poszła ekspresowo, a walizki na ślimaku pojawiły się w ciągu 10 minut. Jacek zawiózł nas do Tychów, gdzie Grażyna czekała z pysznym obiadkiem.
Podróż zajęła nam 21 godzin przez 9 stref czasowych. Nadal nie mogę uwierzyć, że mamy już to za sobą. Niestey Krzyś nadal nie przestawił się na lokalny czas

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...