Była polska muzyka biesiadna i disco (z Mydełkiem Fa włącznie...), a na krótką chwilę udało nam się z koleżanką puścić Krainę Łagodności,
ale mężowie oświadczyli, że to smętne i nie piknikowe i ambitny
repertuar na tym się skończył. Były też polki grane na żywo na
akordeonie przez starszego pana, który do tego kraju przyjechał będąc
dzieckiem i wprawdzie po polsku nie mówi, ale za to jak gra! I były
tańce do tych polek - jeden pan niemieckiego pochodzenia w bawarskim
kapelusiku i spodenkach wywijał ze znajomą Łucją, aż się zasapali a
Bobas oczu od nich nie mógł oderwać.
No i było polskie jedzenie w ilości sporej, wyśmienite, domowe, bo każdy przyniósł swoją ulubioną potrawę.
Ja ugotowałam jarski gulasz, którym wszyscy polewali sobie placki
ziemniczane, serwowane prosto z blachy. Nie będę wymieniać CO było do
jedzenia, bo na samo wspomnienie robię się głodna jak wilk.
Bobas
biegał po parku jak szalony a ja za nim. Nie pamiętam kiedy ostatnio aż
tak bolały mnie nogi. No ale w końcu popołudniu Smyka zmogło i padł i
smacznie spał sobie w wózku i wtedy mogłam oddać się rozmowom. Ktoś mi
powiedział, że w Eugene jest ok. 10 polskich rodzin (nie o polskim
pochodzeniu, tylko takich jak my) - a Eugene ma prawie 150 tyś.
mieszkańców, czyli niewiele nas w sumie, ale zaznaczamy swoją obecność w
tym zakątku.
A za rok kolejny, już czwarty, Polski Piknik!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz