piątek, 30 marca 2018

Wildlife Safari (2009-05-26)

Za nami długi weekend z okazji Memorial Day.


W tym roku wypuściliśmy się na dłuższy wyjazd, z nocowaniem poza domem - był to pierwszy tego typu wyjazd odkąd urodził się Smyk.


Staraliśmy się tak zaplanować wyjazd, żeby połączyć to co by interesowało rodziców z tym, co wytrzyma Hultajstwo. W trakcie plany uległy modyfikacji. 
Wróciliśmy do domu w kąplecie (tzn. nie udusiliśmy potomka, choć momentami bardzo się o to prosił) - i do tego pełni wrażeń i zadowoleni. 
Celowo nie używam wyrazu "wypoczęci" bo po przejechaniu ponad 600 mil (ponad 900 km) w trzy dni, wypoczętym raczej trudno być.


Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy było Wildlife Safari w Winston, OR. 
To zaledwie 1,5 godziny jazdy samochodem z domu, więc Smyk wytrzymał bez świrowania z nudów i nadmiaru energii.

Park Safari podzielony jest na dwie części. Pierwsza przypomina typowy ogród zoologiczny - drepta się od terrarium do terrarium i ogląda zwierzątka. 
W tej części są mniejsze zwierzęta wymagające zamknięcia, np. węże, jaszczurki. 
Jest też zagroda ze zwierzakami domowymi, w której królują kozy, kucyki i osiołki (oraz jedna lama) - tutaj można karmić zwierzaki specjalną karmą i głaskać je, szczególnie kozy się o to proszą ku uciesze dzieciaków. 

W park wkomponowane też są sadzawki z wysepkami pośrodku, które zamieszkują mniejsze małpy. Na wodzie oczywiście ptactwo. Całość zadbana też pod względem botanicznym. 

Tę część można objechać małą kolejką ciągniętą przez parowóz. I właśnie przejażdżka pociągiem oraz plac zabaw okazały się największą atrakcją dla Smyka - tak jak dla większości dzieciaków w tym przedziale wiekowym co Krzyś. 

Przed częścią samochodową Safari obejrzeliśmy jeszcze pokaz, w którym udział wzięły: koza, pyton, tchórzofretka, jeżozwierz i sowa. 
Nie był to pokaz tresury, a raczej  zaprezentowanie poszczególnych zwierzątek. A na koniec dzieci mogły każde zwierzątko pogłaskać (Hultjstwo odważyło się nawet dotknąć pytona!).
 
Druga część parku to bardziej typowe Safari. Trasa liczy 4.5 mili i podzielona jest na części: Afryka, Ameryka, Azja. 
Sporo zwierząt przechadza się wzdłuż trasy, co bardziej niebezpieczne są jednak zamknięte za wysokim płotem, z drutem kolczastym u góry. 

Jak łatwo się domyślić, większość zwierząt oddawała się swoim sprawom, nie okazując najmniejszego zainteresowania przejeżdżającymi samochodami. Wyjątek stanowiły jedynie ciekawskie strusie.
Smykowi najbardziej podobały się żyrafy i zebry.

Na trasie można załapać się na jeszcze jedną, odpłatną atrakcję, czyli umycie samochodu przez słonie. Elaphant Carwash to wydatek "jedynie" 20 dolarów, i może miałby sens na końcu przejazdu, bo kurzyło się tam niesamowicie, ale w połowie? Żeby do mokrego samochodu tym łatwiej przylepiał się kurz?
 
Park oferuje też odpłatne przejażdżki na wilbłądzie (10 dolarów za osobę) - trasa jest zabójczo długa,  jakieś 200 m.
Liczykrupy z nas straszne, więc z dodatkowych atrakcji nie skorzystaliśmy.
 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...