Za nami długi weekend z okazji Memorial Day.
W tym roku wypuściliśmy się na dłuższy wyjazd, z nocowaniem poza
domem - był to pierwszy tego typu wyjazd odkąd urodził się Smyk.
Staraliśmy się tak zaplanować wyjazd, żeby połączyć to co by
interesowało rodziców z tym, co wytrzyma Hultajstwo. W trakcie plany
uległy modyfikacji.
Wróciliśmy do domu w kąplecie (tzn. nie udusiliśmy potomka, choć
momentami bardzo się o to prosił) - i do tego pełni wrażeń i
zadowoleni.
Celowo nie używam wyrazu "wypoczęci" bo po przejechaniu ponad 600 mil (ponad 900 km) w trzy dni, wypoczętym raczej trudno być.
Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy było Wildlife Safari w Winston, OR.
To zaledwie 1,5 godziny jazdy samochodem z domu, więc Smyk wytrzymał bez świrowania z nudów i nadmiaru energii.
Park Safari podzielony jest na dwie części. Pierwsza przypomina
typowy ogród zoologiczny - drepta się od terrarium do terrarium i ogląda
zwierzątka.
W tej części są mniejsze zwierzęta wymagające zamknięcia, np. węże, jaszczurki.
Jest też zagroda ze zwierzakami domowymi, w której królują kozy,
kucyki i osiołki (oraz jedna lama) - tutaj można karmić zwierzaki
specjalną karmą i głaskać je, szczególnie kozy się o to proszą ku
uciesze dzieciaków.
W park wkomponowane też są sadzawki z wysepkami pośrodku, które
zamieszkują mniejsze małpy. Na wodzie oczywiście ptactwo. Całość zadbana
też pod względem botanicznym.
Tę część można objechać małą kolejką ciągniętą przez parowóz. I
właśnie przejażdżka pociągiem oraz plac zabaw okazały się największą
atrakcją dla Smyka - tak jak dla większości dzieciaków w tym przedziale
wiekowym co Krzyś.
Przed częścią samochodową Safari obejrzeliśmy jeszcze pokaz, w
którym udział wzięły: koza, pyton, tchórzofretka, jeżozwierz i sowa.
Nie był to pokaz tresury, a raczej zaprezentowanie poszczególnych
zwierzątek. A na koniec dzieci mogły każde zwierzątko pogłaskać
(Hultjstwo odważyło się nawet dotknąć pytona!).
Druga część parku to bardziej typowe Safari. Trasa liczy 4.5 mili i podzielona jest na części: Afryka, Ameryka, Azja.
Sporo zwierząt przechadza się wzdłuż trasy, co bardziej
niebezpieczne są jednak zamknięte za wysokim płotem, z drutem kolczastym
u góry.
Jak łatwo się domyślić, większość zwierząt oddawała się swoim
sprawom, nie okazując najmniejszego zainteresowania przejeżdżającymi
samochodami. Wyjątek stanowiły jedynie ciekawskie strusie.
Smykowi najbardziej podobały się żyrafy i zebry.
Na trasie można załapać się na jeszcze jedną, odpłatną atrakcję, czyli umycie samochodu przez słonie. Elaphant Carwash
to wydatek "jedynie" 20 dolarów, i może miałby sens na końcu przejazdu,
bo kurzyło się tam niesamowicie, ale w połowie? Żeby do mokrego
samochodu tym łatwiej przylepiał się kurz?
Park oferuje też odpłatne przejażdżki na wilbłądzie (10 dolarów za osobę) - trasa jest zabójczo długa, jakieś 200 m.
Liczykrupy z nas straszne, więc z dodatkowych atrakcji nie skorzystaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz