czwartek, 29 marca 2018

Zignic (2007-07-17)

W sobotę byliśmy na corocznym (od trzydziestu kilku lat) pikniku z mojej pracy. Nazwa Zignic pochodzi z połączenia słów picnic oraz Zig - imienia założyciela firmy oraz autora metody nauczania Direct Instruction, Zygfryda Engelmanna.
Zignic odbywa się na jednej z posiadłości Ziga, na zalesionych wzgórzach bardzo przypominających nasze polskie Beskidy, z przewagą drzew iglastych. Atmosfera imprezy jest wspaniała - piknikowa. Wszyscy muszą być obuci w odpowiednie buty do chodzenia po wyboistych drogach i lasach i każdy musi sobie przynieść koc albo krzesło turystyczne. Całość podzielona jest na 3 poziomy. Po zaparkowaniu na łączce spacerek pod górkę na pierwszy poziom gdzie znajdują się przekąski oraz napoje (alkoholowe oraz bezalkoholowe - jak kto woli) w ilości SPOREJ. Na tym poziomie wszyscy się witają oraz poznają nowych uczestników imprezy, ponieważ na Zignic są zapraszani nie tylko obecni pracownicy z rodzinami, ale też wszyscy, którzy kiedykolwiek pracowali dla korporacji, przyjaciele oraz rodzina Ziga.
Bobas, na tym poziomie, starannie usiłował uniknąć kontaktu wzrokowego z Ch., która uwielbia dzieci i cały czas go podszczypywała w stylu Itsy Bitsy Spider(odpowiednik naszego Idzie rak nieborak), wypił hektolitry koli (normalnie napoje gazowana są zakazane, ale...), zjadł tonę lodu z kulera (w którym chłodziło się piwko) oraz zawarł bkiższą znajomość z synem mojego kolegi z pracy (William jest 10 miesięcy starszy od Bobasa). Tomek załapał się na wycieczkę dendrologiczną, na której Zig objaśniał nazwy i wiek drzew a ja oddałam się żartom i pogaduchom z koleżankami z pracy z bąbelkami w dłoni. Naz koc okazał się centrum skupiającym wokół siebie wszystkie krzesełka. Dowiedziałam się, że koc na pikniku jest zwyczajem europejskim, amerykanie przynoszą krzesełka. Cóż, nigdy nie przyszłoby mi do głowy zaprzeczać, że jestem europejką.
Po około dwóch godzinach wszyscy zabierają swoje kocyki tudzież krzesełka i dziarsko maszerują 15 min. dość stromo pod górkę na kolejną polankę, na której serwowany jest dinner, czyli posiłek na ciepło. Nie przepadam za amerykańską kuchnią, ale wszystko podobno było wyśmienite (opinia Amerykanów). Łosoś smakował zarówno Tomkowi jak i Bobasowi, ja natomiast utwierdziłam się w porzekonaniu, że zdecydowanie nie lubię steków. Ale sałatka ziemniaczana była pycha. Napojów oczywiście nadal było wbród, ale o dziwo ciągle jeszcze nikt nie był pijany, za to wszyscy w dobrych humorach. Do kotleta grała na żywo kapela, kto chciał to tańcował na parkiecie z trawy, dzieciaki szalały na huśtawce zawieszonej na jednym z drzew, Bobas zbratał się z Williamem, tańczył w takt muzyki (najbardziej podobały mu się rokendrolowe kawałki) a od czasu do czasu urządzał sobie wyścigi wokół polanki. Jeszcze na tym poziomie świętowaliśmy 80-te urodziny kuzyna Ziga (Zig ma 76 lat), był WIELKI tort (ponieważ wiem jak smakują amerykańskie torty to nawet nie spróbowałam, Tomek potwierdził, że nie było czego żałować), Happy Birthday, dmuchanie świeczek.
My nie dotarliśmy na trzeci poziom - dla Bobasa było już troszkę późno. Ale trzeci poziom jest na szczycie górki, nagrodą za wdrapanie się na szczyt są lody oraz kontemplacja zachodu słońca czym kończy się piknik. Ponieważ nie ma tam żadnego sztucznego oświetlenia, wszyscy muszą się zebrać do domu coby nie błąkać się po ciemku po lesie.
Prawdę powiedziawszy jest to najsympatyczniejsza impreza służbowa, w jakiej udało mi się uczestniczyć (byłam też z Bobasem na Zignicu w ubiegłym roku, 3 dni po rozpoczęciu pracy tutaj).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...