piątek, 30 marca 2018

Żółte wiaderko (2009-04-21)

Tata, ćwicząc strzelanie ze śrutówki, przestrzelił dziecku żółte wiaderko.
Nie, nie strzelał do piaskownicy, po prostu wiaderko zostało porzucone przez Smyka nie tam gdzie trzeba i mu się oberwało.
Przy okazji uzupełniania zapasów spożywczych kupiłam nowe, żółte wiaderko a do tego małą łopatkę w komplecie.
Tata stwierdził, że co to taka licha łopatka i pojechał po porządną łopatkę do kopania dołków w piachu.

Wrócił z saperką.

Tak więc zaistniała nagła potrzeba przetestowania zarówno wiaderka jak i łopatki, co też niezwłocznie uczyniliśmy udając się przy pierwszej okazji, czyli w minioną niedzielę nad ocean.

Na pierwszy ogień poszła klasyczna plaża Heceta Beach, szeroka, z połaciami świeżo wymytego piasku pięknie ułożonego w łagodne wydmy.
Saperka zdała egzamin a dziecko wreszcze mogło się schować do odpowiednio głębokiej dziury w piachu wykopanej przez tatę.

Po wykopaniu kilku dołków tata zaczął się nudzić. Ale Smyka zbyt pociągało rozwalanie stawianych przez mamę babek z piasku, żeby dał się namówić na opuszczenie plaży i przeniesienie się w inne miejsce. Poza tym urządził sobie ścieżkę zdrowia na pniach wyrzuconych brzez fale na brzeg, i nie miał zamiaru rezygnować z tak wspaniałej zabawy.







Półtorej godziny później, kiedy wiatr i słońce zaczęły unicestwiać warownię z piasku, po lekkim posiłku Hultajstwo dało się omamić wizjami biegania po lesie i opuściliśmy plażę. Po drodze zaliczyliśmy każdą wydmę, z której zbiegaliśmy z okrzykiem „gójki paziujki!"

Dziecko się wybiegało, i zaraz po wyjeździe z parkingu zasnęło.
A my przemieściliśmy się w okolice Cape Perpetua. Jest to jedno z wyższych wzniesienie na Oregońskim wybrzeżu, 240 m.n.p.m.
Cztery lata temu, w czwartym miesiącu ciąży dzielnie wdrapałam się na nogach na samą górę. W niedzielę wjechaliśmy samochodem, bo Smyk ciągle spał. Nie obudzili go nawet harlejowcy na swoich ryczących rumakach, którzy zaparkowali tuż obok.
Najpierw tata spacerował, a ja czytałam w samochodzie, potem tata się zdrzemnął a ja poszłam na spacerek. Z góry można podziwiać takie oto widoki:







Kiedy Smyk się obudził, jeszcze raz obeszliśmy wszystko razem, całą rodziną.
Hultajstwu bardzo przypadł do serca kamienny „domek" na samym szczycie. Wybudowany w 1933 roku a podczas II wojny światowej  wykorzystywany jako punkt obserwacyjny - z tego miejsca widoczność sięga do 70 mil!





Potem poszliśmy na obiecany spacer do lasu. Hultajstwo zachowywał się jak pies, który zerwie się z łańcucha. Widać było, że nie wiedział co zrobić z nadmiarem energi, więc cały czas biegł szlakiem, czy pod górę czy z górki. Nie zważał na piękne widoki, tylko tak gnał a my mieliśmy problem z utrzymaniem go w zasięgu wzroku. Zaliczył kilka wywrotek potykając się o korzenie, ale upadki amortyzował mech, więc obyło się bez płaczu.



Wybraliśmy krótki szlak - pętlę, która doprowadziła nas z powrotem do parkingu, ale Smyk nadal tryskał energią, więc wróciliśmy tą samą drogą, nadal biegiem, pozwalając mu się trochę zmęczyć.
Zanim opuśliliśmy to miejsce, jeszcze raz  trzeba było zaliczyć „domek".

Wróciliśmy nad ocean, ale nie na tę samą plażę, ale na tą tuż obok Cape Perpetua (można ją dostrzec na zdjęciu powyżej,  trzecim od góry.)
Zabawę w piachu mieliśmy już zaliczoną i nadeszła pora na nowe wyzwanie.
Na oregońskim wybrzeżu jest pod dostatkim dzikich miejsc, obfitujących w skały pochodzenia wulkanicznego, schodzące aż do samej wody. Na plaży mieliśmy więc wystarczająco dużo miejsc do wspinania, skakania, wdrapywania się. Udało nam się znaleźć kilka jaskiń, jarów i nawet mały tunel.








Chłopaki wyżywali się na skałkach, mama szalała z aparatem.
W końcu dotarliśmy do rzeczki wpadającej do oceanu i zatrzymaliśmy się na dłużej w pobliżu uroczego mostka.





Smyk oddał się bez reszty wrzucaniu kamieni do wody, tata udawał twardziela wchodząc do lodowatej wody a ja ułożyłam się na gorącym piasku, i przesypując go między palcami kontemplowałam piękno miejsca:



I mogłabym tak leżeć tam do tej pory, ale zrobiło się już późno i rozsądek mówił, że po zachodzie słońca aż tak miło to już tam nie będzie. Trzeba było więc zbierać się do domu.
Ale z jakimi wspaniałymi wspomnieniami wróciliśmy!















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Coś się kończy, coś się zaczyna (2011-05-25)

Moi mili czytelnicy! Nie sądziłam, że przyjdzie mi poczynić tego typu wpis, ale jak wiadomo, życie szykuje różne scenariusze, n...